Na początku sierpnia polski MSZ zaktualizował obowiązującą od 2015 r. dla Tunezji rekomendację dla podróżujących. Z oznaczonego kolorem czerwonym ostrzeżenia „Nie podróżuj” rekomendację zmieniono na zielone „Ostrzegamy przed podróżą”. Dzień wcześniej swoje ostrzeżenie w podobny sposób zliberalizowało MSZ Wielkiej Brytanii. Czy to oznacza, że Tunezja znów zapełni się polskimi turystami? Niewykluczone, choć proces ten na pewno potrwa.
Do Tunezji wracam po dwudziestu latach. Pierwszy raz Susę, Hammamet i Tunis odwiedziłem w połowie lat 90. ubiegłego wieku. Wtedy Tunezja była postrzegana przez Polaków jako egzotyczny raj, na początku dostępny dla wybranych, ale coraz szybciej otwierający się na szerokie rzesze żądnych wypoczynku i nowych atrakcji polskich turystów. O egipskiej Hurghadzie czy Szarm el-Szejk nikt wówczas nie słyszał. Topowe destynacje wyznaczały trzyi czterogwiazdkowe hotele na północnym wybrzeżu Tunezji oraz na skąpanej w słońcu wyspie Dżerba. Dobrze pamiętam pierwsze wskazówki naszych ówczesnych rezydentów: „Pamiętajcie o napiwkach”. Istotnie, te symbole wdzięczności od turystów stanowiły poważną część zarobku kierowców, przewodników, kelnerów czy ubogich hotelowych sprzątaczy, którzy do pracy w obiekcie często przyjeżdżali z odległych o kilkaset kilometrów osad, zostawiając na długie tygodnie swoje rodziny. Monety „wciskało się” wówczas przy każdej okazji: za pomoc w przeniesieniu bagażu do pokoju, nawet przy okazji otwarcia hotelowych drzwi, a już obowiązkowo przy kelnerskiej usłudze w czasie posiłków w restauracji bądź też w podziękowaniu za posprzątanie pokoju. Miejscowi odwdzięczali się, jak mogli, miłym uśmiechem, szybką obsługą, pamiętając przy tym np....